Boże, Boże! jakie szczęście! W Rosji konstytucja (manifest wydany przez cara Mikołaja II 30 października/17 października – według kalendarza juliańskiego) i nasi bracia biedni odetchną swobodniej po tylu, tylu latach ucisku i prześladowań – wolno im się zgromadzać i radzić, nosić polski strój, po polsku głośno mówić, śpiewać pieśni narodowe, cenzura dla dzienników zniesiona, polski język wywalcza sobie pierwsze prawa w szkole, urzędzie. – Ach! jak oni się cieszyć muszą, jak ledwie wierzą temu. – Ja, co dla mego bolu łez nie mam, a na tę wieść rozpłakałam się z radości. I w ogóle tryumf dobrego – jutrzenka wolności dla nieszczęśliwego narodu rosyjskiego po całych wiekach strasznego jarzma niewoli.
Lwów, Galicja Wschodnia, 1 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Wczoraj [29 listopada], jako w rocznicę listopadowego powstania, odbyło się w katedrze nabożeństwo żałobne, a kazanie miał ks. Biskup [Władysław] Bandurski. […] Nie mam słów, żeby wypowiedzieć, co się ze mną działo, słuchając… […] O! Boże, Boże, żebyż choć w cząsteczce drobnej przyczynić się do „budowy gmachu”, do której On wzywa. To gmach przyszłości, to Polska wolna i niepodległa […]. Niepodobna żeby taka mowa nie działała, nie rozbudziła w duszach żywych pragnień służenia dobrej sprawie. „Budujmy Polskę!” wołał, „budujmy ją wszyscy. Ale przede wszystkim budujmy ją w sercach. To fundament. Budujmy ją w rodzinie. Niech rodziny będą polskie i chrześcijańskie prawdziwie – w uczuciu, w słowie, w działaniu. Walczyć ze „zgnilizną moralną”, z lenistwem, pesymizmem, obojętnością lub zniechęceniem, walczyć z obczyzną – walczyć i pracować na każdym polu, na każdym kroku, nad sobą i nad drugimi.” To były główne myśli jego nauki, a prócz niej prześlicznie rozsnuwał wątek dziejowy dotychczasowej walki, męki i ofiary, obraz prześladowań, jakie znosimy, a szczególnie z siłą mówił o najświeższym: o pruskim, strasznym zamiarze wywłaszczenia nas z ziemi. A mimo to wszystko wlewał wiarę i nadzieję, dzielił się ze słuchaczami swoją, taką ogromną! „Jak Bóg na niebie, Polska będzie!” Boże, dzięki Ci, że mamy jeszcze takich kapłanów, takich ludzi. Ach! jak bym była chciała, żeby to słyszeli wszyscy zniechęceni, pesymiści, dekadenci; niepodobna, żeby i takimi duszami nie wstrząsnął, nie rozpalił w niej świętej iskry. Ja przez cały dzień wszystko lepiej robiłam i robiłam więcej, było mi jasno, gorąco, słonecznie, a wciąż dzwoniło mi w uszach jak srebrny dzwon: „Budujmy Polskę!”.
Lwów, Galicja Wschodnia, 29–30 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
To co mnie najgłębiej wstrząsnęło, co mię wciąż i wzrusza, i gnębi, to wstrząsnęło szeroki ogół, więc o tym się prawie wciąż mówi – to straszliwa zbrodnia: zamordowanie namiestnika [Galicji] A[ndrzeja] Potockiego przez dzikiego Rusina [Mirosława Siczyńskiego, studenta ukraińskiego]. Stało się to przed 10 dniami, 12-go [sic!], w niedzielę. Nigdy tego dnia nie zapomnę – okropność! Zamordowano jednego z najszlachetniejszych ludzi, dobrego Polaka, zdolnego i gorliwego w pracy, idealnego męża i ojca dziewięciorga dzieci! Współczucie jest ogólne i tak wielkie, tak serdeczne, że już nie może być większe i oburzenie, i jakieś dziwne rozdrażnienie wciąż… Przeszły Święta Wielkanocne [19–20 kwietnia], tak niepodobne do innych; nie wiem czy kto gdzie się weselił, bo ja widziałam tylko smutnych i zgnębionych ludzi, albo wyjątkowo sztucznie ożywionych. Mnie prawie bez ustanku w oczach stoi ta kobieta z rozdartym sercem, co go tak ogromnie kochała, tak wcześnie i nagle straciła i w taki straszny sposób. Czy ona potrafi przebaczyć mordercy?... Ach! nie wiem, nie wiem…
Lwów, Galicja Wschodnia, 12–22 kwietnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Jakie to okropne: przedwczoraj znowu na Uniwersytecie Rusini [studenci ukraińscy] dopuszczali się gwałtów i to gorszych niż dotąd, bo przyszli z rewolwerami i browningami, bo rozesłali 300 telegramów na prowincję, wzywając „braci” na pomoc, ach! przecież przeciw braciom także, którzy nie wiedzieli o niczym, przeciw polskiej młodzieży i profesorom. Straszne! Krew się polała, kilkunastu rannych, jeden zabity, Rusin z ręki Rusina. I to ma być środek zdobycia sobie uniwersytetu! A wszak go im nikt nie odmawia, mają do tego prawo, tylko to się nie da zrobić w jednej chwili i tylko naszego niech nam nie wydzierają, bo do niego znowu my mamy prawo, jedyne, święte, niezaprzeczone.
Lwów, Galicja Wschodnia, 1–3 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2: 1888–1930, Warszawa 2005.
Umarła [Maria] Konopnicka [8 października]. Strata ogromna a przedwczesna; jeszcze nie była starą [zmarła w wieku 68 lat], mogła żyć i tworzyć tak cudnie. Równie jak przed kilku laty jubileusz, tak teraz pogrzeb był wspaniałą, olbrzymią manifestacją, hołdem, nie powiem, że niezasłużonym, ale równie a może i więcej zasłużeni takiego nie odbierali. Ona miała szczęście. Trafiła w ton czasu, wzięła dominującą dziś nutę, na strunach jej przede wszystkim, niemal wyłącznie był lud. To piękne, ale trochę jednostronne.
Lwów, Galicja Wschodnia, 8 października –1 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Byłam, dwa razy na wystawie z 63-go [sic!], raz z Franią [Pachingerówną], a drugi z Ludwikiem [?]. Niewymownie wzrusza i rozrzewnia, a także mimo całej „biedy”, braku umundurowania, broni, napełnia jakąś dumą, może nawet jeszcze bardziej dlatego, bo jakżesz ci ludzie szli! co za bohaterstwo i wielkość duszy! szli raczej na śmierć lub niewolę niż na szczęście zwycięstwa […]. Obok ubrań podziurawionych kulami, albo zdjętych ze straconych…, najsilniejsze wrażenie robią obrazy Aleksandra Sochaczewskiego, Sybiraka, malujące męki katorgi. Ogromny odłam naszej martyrologii. Podziwem napełnia też ogrom pracy tego człowieka i niespożyta siła ducha i ciała. Wzruszały mię także prace [Ludomira] Benedyktowicza, tego malarza prawie bez rąk, które stracił w powstaniu…
Lwów, Galicja Wschodnia, 29 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Wojna!... Czy to prawda, czy sen ciężki?... To co przed półtora rokiem było widmem groźnym, dziś ziszcza się. Na razie wojna Austrii z Serbią, ale są wielkie obawy (czy też nadzieje?...), że może być europejska. A my, my?... Jaka w niej będzie nasza rola i nasze losy? Strach myśleć, a znowu któż wie czy to nie zorza wolności?...
Lwów, Galicja Wschodnia, 26 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Stało się! padły kości – od 3 dni wojna – prócz Austrii z Serbią, wojna Niemiec z Rosją i z Francją – powszechna mobilizacja – prócz tamtych, mobilizują prawie wszystkie państwa europejskie, a nasi są we wszystkich szeregach. Straszne!... Co będzie, co będzie!... Może kataklizm, a może odrodzenie na nowe, piękniejsze życie… […] Tu od trzech dni ruch ogromny – biorą rekrutów, powołują rezerwę, biorą konie, wywożą amunicję – ci co idą do boju, w jakiejś części idą z zapałem, z nadzieją, inni z rezygnacją, wielu z rozpaczą. Nie mogę patrzeć na te długie szeregi ludzi pędzonych jak bydło na rzeź.
Lwów, Galicja Wschodnia, 9 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Stronnictwa nasze wszystkie, wszystkie partie i odcienie porozumiały się, zjednoczyły i stworzyły Naczelny Komitet Narodowy o dwóch sekcjach dla Galicji wschodniej i zachodniej [sic!]. Nie ma już różnic i sporów partyjnych – jednolite działanie, skupienie, więc siła. To się spełniło wczoraj, 16-go [sic!] sierpnia. Pamiętny, wielki dzień. Naczelny Komitet tworzy legiony – znowu „legiony”, ach, jak tamte niegdyś, takie ofiarne, święte, oby szczęśliwsze!
Lwów, Galicja Wschodnia, 17 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Zaszły wielkie, straszne zmiany. Jesteśmy pod panowaniem Rosji!... – Po dwukrotnym, bezpodstawnym popłochu, fałszywym alarmie (27-go [sic!] i 31 sierpnia), istotnie, faktycznie weszło zwycięsko do Lwowa, po ustąpieniu wojska austriackiego, rosyjskie, z naczelnym wodzem von Rhode, który później zginął, z gubernatorem wojennym Szeremetiewem i zajęło miasto. To było 3-go [sic!] września, we czwartek, o 10-ej przed południem stanęły patrole na Placu Bernandyńskim i na rynku. Ja widziałam ich dopiero na drugi dzień. Nigdy tej chwili nie zapomnę. I potem… To pierwsze wyjście moje… Boże!
Zaczęły się dziwne, nieopisanie ciężkie dni…, walka wrzała, kipiała, tuż koło Lwowa, w niesłychanie długiej linii – padały setki tysięcy ludzi z obu stron, rannych i zabitych… Straszliwe! Raz przez półtora dnia i całą noc słychać było nieustający huk armat i grzmot karabinów maszynowych. Obawiano się bombardowania miasta. Ciężko było oddychać – zdawało się, że jakiś kamień olbrzymi leży na piersiach, że nieustannie dusi nas zmora. Ulice na przemian ze wzmożonym, gorączkowym ruchem, albo puste, głuche, martwe. Ciągła trwoga, ucisk, tępy a nieznośny ból. Oni przecież zachowywali się i zachowują dotąd wcale przyzwoicie i grzecznie – nieuniknione poszczególne wybryki są natychmiast karane – planuje porządek, rozporządzenia są rozsądne i słuszne przeważnie – ach! ale te okrutne sądy wojenne za lada co… i to wszystko, wszystko, takie okropne!... Pełno po murach coraz nowych obwieszczeń, nakazów, zakazów, w dwóch językach…
Lwów, Galicja Wschodnia, 20 września
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Przemyśl wzięty [22 marca]! Co dalej?... Boże, Boże!... Zdawało się to niepodobieństwem, a stało się. kosztowało tysiące istnień ludzkich, strumienie krwi… A owoce? Jakie będą i dla kogo?... Podobno już w niedzielę wiele osób wiedziało – ja nie – jeszcze wczoraj w południe ktoś mi mówił najlepsze wieści, a w godzinę później ta wiadomość. Nie chciałam wierzyć, dziś stwierdzają to dzienniki i manifestacje: chorągwie, śpiewy, pochody. Oni się cieszą, a nam serca ściskają się nieznośnym bolem. Co dalej?!...
Lwów, Galicja Wschodnia, 22–23 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Radość! radość nareszcie! Przed godziną weszły do miasta wojska austriackie – na Grodeckie wyszła witać ich delegacja – na ratuszu powiewa chorągiew… czarno-żółta… o! czemuż nie biało-amarantowa, prawdziwie „nasza”, bo polska?! Ale tymczasem i tym się tak cieszę, tak cieszę, że nie posiadam się z radości!
Lwów, Galicja Wschodnia, 22 czerwca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Dziewiąty dzień dzisiaj od tej chwili, od naszej względnej wolności, ja nieraz wierzyć nie mogę, że to nie sen, że „tamtych” istotnie już nie ma i mocno jestem przekonana, że nie wrócą, choć kiedyś chwilowo dałam się wystraszyć. […] Tak mi teraz świat i życie inaczej wygląda, mój Lwów kochany jest znowu polski, zniknęły nazwy ulic moskiewskie i mnóstwo szyldów itd., zniknęły szare, nieznośne mi postacie, przeważnie gburowate i brzydkie twarze (czasem tylko bardzo piękne, ale i te nieznośne) i to wszystko takie grube, ciężkie, hałaśliwe, a szczególnie krzykliwe, wyjące, szczekające, pędzące bez pamięci automobile, które co dzień po kilka osób rozjeżdżały, bez żadnej za to odpowiedzialności. Och! jaka to była despotyczna i szorstka, tatarska ręka! […] Ja przez tych 10 miesięcy nie żyłam, tylko męczyłam się we wszystkich rzeczach i wielkich, i małych, i własnych, i drugich – każde wyjście na ulicę było męką – teraz chodzę swobodna, lekka, odmłodzona.
Lwów, Galicja Wschodnia, 1 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Przedwczoraj [6 sierpnia] znowu piękny był dzień: rocznica wkroczenia pierwszych polskich oddziałów do królestwa, uczczona uroczystymi obchodami. Rano nabożeństwo u Bernardynów – po nim odśpiewanie po jednej zwrotce Boże Ojcze i Chorału – wieczór przedstawienie teatralne na dochód fundacji im. Piłsudskiego dla wdów i sierót po Legionistach. Prześliczny był wieczór: polskie pieśni odegrane przez orkiestrę, przemówienie posła Lisiewicza o Legionach, fragmenty z Dziadów, Nocy Listopadowej i Wesela – odśpiewanie Pieśni Legionów, starych i dzisiejszych, przez Okońskiego w mundurze polskiego ułana z 31-go [sic!] roku – to mię tak wzruszyło, że szlochałam – na koniec wzruszająca mię także zawsze do głębi duszy scena przysięgi z Kościuszki pod Racławicami.
Lwów, Galicja Wschodnia, 6–8 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Szkoda, że nie pisałam pod świeżym wrażeniem. To cudne dnie były, 17 i 18 – dla mnie samej tylko pierwszy z nich – Piłsudski był we Lwowie!... Nie tak był przyjmowany jak zasługuje – to było wzbronione – ale jednak bardzo, i tak serdecznie. W piątek [17 marca] był w N[aczelnym] K[omitecie] N[arodowym] i w Lidze – tam przemówił na powitanie Lisiewicz, u nas, na moją prośbę, pani Tomicka. Odpowiedział krótko, z prostotą, słowami uznania dla pracy i poświęcenia kobiet. We wszystkim taki prosty i szczery, naturalny a szlachetny – ogromnie sympatyczny. Wyraz twarzy mówi o duszy niesłychanie prawej, czystej, silnej i głębokiej. Taki Litwin…
Panowie z N[aczelnego] K[komitetu] N[arodowego] urządzili wspólną fotografię, ale nie uprzedzili nas, z czego wyniknęły wielkie przeoczenia i błędy przykre. Ja dostąpiłam tego zaszczytu, że umieszczono mię koło Niego – no, jako przewodniczącą Ligi, ale to tak niezasłużone, że mię aż bolało ze wstydu. Chciałam uciec – przytrzymano mię za rękę.
Potem zwiedzono Schronisko Inwalidów i Ochronkę – ja tam już nie poszłam, bo byłam nieopisanie zmęczona i wzruszeniami i po bezsennej nocy. Aż żal mi bardzo. Wieczór – przedstawienie Halki – bez innych owacji (były zakazane), prócz powstania wszystkich z miejsc, gdy wszedł do loży, no i kwiatów. Byłam w loży dla prezydium Ligi, więc też obok Niego. Po pierwszym akcie wszedł do nas na chwilę, ale właściwie nie mówił z nikim – pani P. [Walewskiej] odpowiedział zaledwie parę słów. – W przedstawieniu raził mię balet – w takiej strasznej, krwawej chwili i dla takiego człowieka!...
Lwów, Galicja Wschodnia, 17–22 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Życie jest tak złożone, tyle przynosi zmian, wrażeń, tak nieraz nasze uniesienia ludzie albo wypadki nagle zmrożą, jak pełnia szczęścia skurczy się bolem lub smutkiem dojmującym…, że naprawdę żadne dziś nie jest podobne do wczoraj, ani nawet godzina do godziny. […] Pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak już 3-go wieczorem, po jakimś małym posiedzeniu naszym wszedł do Ligi pan Tomicki i powiedział: „Jutro będzie ogłoszony manifest cesarzy uznający Królestwo wolną i niepodległą Polską”. Pani Mościcka stała najbliżej, rzuciłam się jej na piersi i rozpłakałam się z radości – o! takimi łzami nie płakałam jeszcze nigdy w życiu – taka chwila jest jedyną a wielkość jej równa chyba tylko chwilom mistycznego zachwytu. Na razie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to dopiero, że to dopiero część naszych pragnień i dążeń, że tyle Polski jeszcze zostaje w niewoli, a i ta wolność częściowa jeszcze nie urzeczywistniona…
Chodziłam odtąd jak zaczarowana, jak w ciągłej ekstazie. Nazajutrz od rana (4-go, sobota) robienie biało-aramantowych kokardek – niesłychane mnóstwo się ich narobiło […]. Na koniec po pół do dziesiątej ktoś wpadł z oznajmieniem, że Prezes nasz idzie – „już jest na robotach!”. Serce uderzyło jak młot. Za chwilę byłyśmy w sali posiedzeń i panów bardzo wielu – Laskownicki, niezmiernie wzruszony, uroczyście, dobitnie odczytał manifest. Stałyśmy, a mnie prędko ktoś podsunął krzesło i rękę podał, tak okropnie zbladłam. Po odczytaniu L[askownicki] przemówił. Mówił przepięknie, serdecznie, mocno, płomiennie, z ogólną myślą, z najszlachetniejszymi uczuciami Polaka. Utkwiło mi szczególnie w duszy to, że my tu w Galicji powinniśmy stłumić ból i żal z powodu, że nie jesteśmy jeszcze wolni, a cieszyć się gorąco, że są nimi bracia nasi w Królestwie, że Gal[icja] miała być polskim Piemontem, tak się długo zdawało, a teraz staje się nim Królestwo – że to pierwszy krok, podwaliny, a gmach wolności naszej stanie cały i wielki z pewnością.
Lwów, Galicja Wschodnia, 3–26 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
To było wczoraj. O! dniu promienny i płomienny! dniu niezapomniany, raczej nie do zapomnienia, najpiękniejszy dniu mojego życia! Och poranku, od wiosny mej o Tobie marzyłam, pragnęłam Ciebie – nie powiem: wyglądałam… ja nie śmiałam pomyśleć, że to się stanie za moich dni, że moje oczy będą oglądać słońce wybawienia. Raz tylko jeden, jedyny, miałam taki sen. Byłam wtedy bardzo młodziutką, może 15-letnią… Pamiętam dotąd, że zbudziłam się z mocnym biciem serca i uczuciem szczęścia, które mi piersi rozpierało. A teraz, to rzeczywistość! I teraz serce mi wciąż mocno bije – dziw, że nie pęka – i szczęście czuję niewymowne. O! Boże, Boże, czym ja na to zasłużyłam?...
Lwów, Galicja Wschodnia, 5–6 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Nie pisałam dotąd jeszcze ani słówka o rewolucji, o Rosji, a przecież to taka wielka rzecz! Czym to będzie wobec zakończenia wojny, czy je przyspieszy czy opóźni, czym wobec naszej, polskiej sprawy, nie wiem – ja tak mało rozumiem politykę, a mówią różnie. Ale ze stanowiska ogólnoludzkiego ucieszyłam się gorąco. Nareszcie i ten niewolnik, tak bezmiernie długo deptany carską stopą, zerwał się, podniósł głowę i chce żyć, być człowiekiem, być narodem, a nie hordą ujarzmioną i ciemną.
Lwów, Galicja Wschodnia, 31 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Jakież te dnie się przeżyło, Boże, Boże! i straszne i cudne razem. Sytuacja bojowa była okropna, niebezpieczeństwo dla Ojczyzny naszej wciąż niesłychane, ale też z drugiej strony niesłychany wywołany nim zapał i ofiarność – wszystko co żyje i czuje (ach! i jeżeli może) rzuciło się i do szeregów i do pracy dla nich – stowarzyszenia połączyły się w jeden wielki Komitet p.n. „Wszystko dla frontu”… Posypały się najrozmaitsze, rozliczne odezwy, wezwania, oświadczenia się z gotowością wszystkich urzędów i instytucji, zwolniono od innych obowiązków, zawezwano bardzo młodych, dziewczęta i chłopaków, wprost dzieci, do rozmaitego rodzaju służby – posypały się obficie składki na wojsko, ustanowiono podatek powszechny od okien, itd., itd. Słowem, wytężenie wszystkich sił na ratunek Ojczyzny. Tak było parę dni, gorąco i jasno i pięknie, tak jak być powinno. Wtem nagle (we środę! [14 lipca]) ciemna czy krwawa plama – jest źle, bardzo źle, bolszewicy o krok od nas, przyjdą do Lwowa – urzędy się pakują, któryś poleca wysłać jak najprędzej rodziny, bo potem w ostatniej chwili ich nie wezmą – popłoch, panika szalona. Koło mnie już się pakują…
Lwów, woj. lwowskie, 14–17 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Na Górnym Śląsku powstanie, powstanie samorzutne, odruch gorącego uczucia ludzi zbyt długo a ciężko krzywdzonych, świeżo skrzywdzonych znowu niegodziwością, niesprawiedliwością, gdy pomyślny dla nas wynik plebiscytu zignorowano i zdeptano. Powstanie trwa – znowu krew polska się leje – oby nie nadaremnie! Ale nie! to już chyba niemożliwe.
Lwów, woj. lwowskie, 22 maja
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
W Polsce mojej świętej, świeżo oswobodzonej z wiekowej niewoli. dzisiejsza kobieta, dzisiejsza, bo wczoraj w obronie Lwowa była szlachetną i bohaterską – dzisiejsza młodzież, literatura, mody, tańce… ach! czy to Polska? Boże, Boże, zmiłuj się nad nami, oczyść choćby ogniem gromu, wstrząśnij, opamiętaj, wybaw nas z tej nowej niewoli, niewoli w służbie szatana!
Lwów, woj. lwowskie, 15 lutego
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Stały się straszne, straszne rzeczy, tak niespodziewane a tak złe! W Polsce naszej nieszczęśliwej, której po niedawnym wskrzeszeniu, Zmartwychwstaniu z wiekowej niewoli tak potrzeba spokoju i ładu, wytrwałej, zgodnej pracy obywatelskiej, w Polsce rokosz i wojna bratobójcza, to jest okropne, że serce pęka. I kto ją wzniecił? Piłsudski. Ten, który przez długie lata tak dla Ojczyzny tylko żył, walczył, cierpiał, ten któregośmy tak wielbili. Niestety, już od dłuższego czasu tak dziwnie postępował, tak dziwnie przemawiał, że nie wiedzieć co było o tym myśleć – partie przeciwne potępiały go, zwolennicy wszystko na dobre tłumaczyli. Ja długo, długo chciałam wierzyć i przy każdej sposobności broniłam, ale teraz, po tym szalonym, ach! niegodziwym czynie, już nie mogę – mam ciężki żal do niego, wizerunek jego zerwałam ze ściany (nie na poniewierkę – włożyłam go między ilustracje i albumy, na pamiątkę, jak przeszłość, ale patrzeć na niego teraz nie mogę – a na tym miejscu powiesiłam obraz święty, Kościuszkę pod Racławicami.
Bunt w wojsku, rozłam w nim, przelew krwi bratniej, około 300 ofiar, prócz rannych, zdeptanie prawowitej władzy, wszystko to takie okropne… Dzięki Bogu, że przynajmniej nie trwało długo – rozstrzygnęło się w niespełna 4 dniach.
Lwów, woj. lwowskie, 22 maja
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Stało się! a stało się dobrze. […] Wczoraj dokonany został wybór Prezydenta – wybrany profesor I[gnacy] Mościcki, człowiek nieskazitelny, światły, o wysokiej kulturze, wielki pracownik na polu nauki, człowiek energii, a gorący patriota, a sympatyczny nad wyraz. Zetknęłam się z nim przed kilku laty w naszej lidze i byłam zachwycona. Wczoraj ta wiadomość ucieszyła mię tak, że po prostu choć cicho w sobie, niewidocznie dla ludzi, ale szalałam z radości, miałam ochotę skakać, tańczyć, gdybym mogła, śmiać się i płakać na przemiany. Wierzę, że wszystko złe się odmieni, gdy taki człowiek na czele. Teraz jeszcze gabinet i Sejm – oby Duch Święty był z nimi przy wyborach, przy zmianie ustaw.
Lwów, woj. lwowskie, 1–2 czerwca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.